Wilk z Wall Steet
Martin Scorsese
Ta historia wydarzyła się naprawdę, zatem przynależy się jej recenzja w Magazynie Historycznym „Mówią wieki”. Opowieść o zawrotnej karierze nuworysza, trafiającego na szczyty i stamtąd spadającego w odmęty augiaszowe kacetu, to scenariuszowa podstawa najnowszego filmu Martina Scorsese „Wilk z Wall Steet”. Już sam tytuł zdradza, że fabuła będzie koncentrowała się wokół finansowego centrum amerykańskiego mocarstwa. I tak, i nie. Bo Jordan Belfort (autor autobiografii) tam się dostał i żyło mu się godnie i wygodnie, a o wiele więcej działo się poza światem maklerskich spekulacji Stratton Oakmont.
Opis:
Trzygodzinny epos brodatego dzieciaka, wyrosłego na mistrza, wcale nie nuży. Ten filmowiec wie czym zająć widza podczas projekcji swego wciągającego filmu. Scorsese potrafi się koncentrować się na postaci bohatera, w którego od ponad dekady kreuje w jego fabułach Leonardo DiCaprio. Aktor zaprezentował mistrzostwo swego fachu przebojowo wcielając się w Belforta. Zdumienie w które wprawia postać zagrana przez DiCaprio przekracza czasami barierę krytyczną – bo nie wiadomo czy reżyserowi przypadkiem nie chodziło o obnażenie zasad dominujących (li tylko?) w branży maklerskiej, czy raczej podminowanie całego charakteru spekulacyjnego sytemu giełdowego lub kapitalistycznego, bo i takie jest możliwe odczytanie przez niektórych tego filmu.
Stan dekadencji oraz odurzenia wszelkimi środkami psychoaktywnymi z dominującym w sferach zasobnych „sproszkowanym lekarstwem senatora” czy orgiastyczne uprawianie seksu są chwilami zatrważające, ale upaja ich rozmach – ekstaza zabawy przypomina sceny balu u Rasputina wyreżyserowane przez Elema Klimowa w „Agonii”. Tam koniec Rosji carów, czyżby tu chodziło o uwiecznienie chwil przed samym końcem (lub początkiem końca) obecnego imperium? A może bardziej zamierzeniem reżyserskim było ukazanie rąbka tajemnicy w jaki sposób bawią się możni tego świata, zyskujący swój majątek kosztem coraz bardziej skorumpowanego systemu spekulacji i lichwy. Film akurat zapoznaje widza z kontrastującą, drugoplanową perspektywą nieprzekupnego trybiku maszynerii z FBI. Ten bohater jednak w realiach środkowoeuropejskich byłby raczej uległ podszeptom korupcji – inaczej niż fabule i śnie amerykańskim.
Doskonałe kadry oraz jego oszałamiające kompozycje obrazu oraz dzięki (wózkom zdjęciowym) długie mastershotowe ujęcia Rodrigo Prieto potwierdzają jego najwyższą klasę kunsztu wizualnego. Ów hollywoodzki operator obrazu zdążył przyzwyczaić już widzów do swej maestrii szwenkowej od czasu „Dnia próby”. Plenery w efektownych miejscach były najczęściej „świecone” li tylko silnym naturalnym światłem słonecznym mórz południowych w oryginalnej scenerii karaibskiej i śródziemnomorskiej lub East Coast. Pozostawały wnętrza, który wyraźne ewoluowały podczas projekcji – od garaży i ciasnych mieszkań do przepastnych i przeszklonych pięter biurowych oraz molochów rezydencjalnych. Wszystko w myśl zasady „postaw się, a zastaw się”. Pokazany świat przez Scorsese nie dość, że niedostępny jest dla maluczkich oglądających film to jeszcze dodatkowo w wyśrubowanych standardach przepychu trudno osiągalny w środkowoeuropejskiej scenerii.
Fabułę z gracją wyreżyserował Scorsese, wspierając się nad wyraz udanymi umiejętnościami młodszych, tryskających energią DiCaprio i Prieto. Ta fabuła okazała się idealnym zwieńczeniem kolejnego roku rozwoju X Muzy. Oby więcej takich arcyfilmów czekało nas w dobie cyfrowej technologii.
Hubert Kuberski
dodano: 2013-12-23