Grand Budapest Hotel
Wes Anderson
dystr. Cinepix/ Imperial
W przeuroczym landszafcie
„Grand Budapest Hotel” to film wybitny, a Wes Anderson udowodnił, że nie obce mu mistrzowskie i artystowskie manipulacje czasem oraz miejscem. Jednak Zubrovka (Żubrówka) to filmowe no place, leżące między pasmami górskimi Karpat i Alp. Aby ponapawać się pieczołowitością scenariusza, dekoracji wnętrz, kostiumów – drobiazgowością każdego detalu wybrać się trzeba jeśli nie do kina to należy wyczekać częste wieczorne powtórki z DVD – również dla aktorskich popisów. Środkowoeuropejskie (wzorem austro-węgierskie) osadzenie geograficznie jest tylko przybliżonym wyobrażeniem Amerykanina XX-wiecznej Europy. Tytułowy hotel to górski kurort mieszczący się w fikcyjnej alpejsko-karpackiej Zubrovce. Anderson przemieszał czas fin de siecleu z okresem powersalskim, a nawet pojałtańskim, które to stały się czasem degradacji Europy (Środkowo-) Wschodniej i jej uzdrowisk tworzonych za czasów habsburskich w zgodzie z architekturą secesyjną. Główny plan zdjęciowy miał miejsce w Görlitz oraz sześciu innych saksońskich lokalizacjach, w tym w przeuroczym Sächsische Schweiz.
Opis:
Główną postacią „Grand Budapest Hotel” jest Monsieur Gustav H., postać oszałamiająco zinterpretowana przez Ralpha Fiennesa. Ów szarmancki hotelowy concierge, wdzięcznie uwodzi starsze i zamożne kuracjuszki. Zaprzeczeniem kunsztu profesjonalnego H. jest przyglądający się mu uczeń Zéro Moustafy. Ten bezpaństwowiec z Bliskiego Wschodu zostaje uwikłany wraz z H. w kryminalną łamigłówkę, zmieniającą właściciela ogromnego majątku ze Schloss Lutz na czele. Główna oś narracji rozgrywa się w okresie przed II wojną światową, gdy podstarzałemu z perspektywy lat 70. XX w. Moustafie – nie podoba się uleganie wzorcom czarnych mundurów (projektu prof. Diebitscha) i ideologiom przesłaniającym zdroworozsądkowe poglądy czasów przedwojennych monarchii.
Sam budynek „Grand Budapest Hotel”– tylko przez sekundę pokazuje się w pełnej krasie bryły enerdowskiego kurortu – w pozostałych ujęciach prezentuje zdobienia fin de sieclu wklejonego w jeden z plenerów Szwajcarii Saksońskiej. Tego rzeczywistego pełnowymiarowego bohatera oglądamy od bolesnego zmierzchu w komunizmie, do czasów swej świetności lat trzydziestych. Odkrywanie detali i aluzji estetycznych „Grand Budapest Hotel” to jedna z największych przyjemności dla widza, przygotowana przez mistrza Andersona. Dzięki jego tytanicznej pracy otrzymaliśmy majstersztyk o sentymentalnym odchodzeniu w niebyt czasu świetności górskiego uzdrowiska.
Osobne miejsce należy gwiazdowskiej obsadzie ról drugoplanowych, a nawet epizodycznych. Magicznie przemieniona charakteryzacją Tilda Swinton paraduje w kreacji zainspirowanej twórczością Gustava Klimta. W kadrach pojawia się zarówno jego obraz, jak wielbiony przez jego imiennika umowny „Chłopiec z jabłkiem” fikcyjnego Johannesa van Hoytla Młodszego czy autentyczny rysunek wyklinanego Egona Schielego. Odniesień do czasów c.-k. monarchii jest oczywiście więcej – przykładowo broda adwokata Kovacsa opierała się na fotografiach Zygmunta Freuda – a jego nazwisko było hołdem dla wyśmienitego operatora pochodzenia węgierskiego László Kovácsa. Schyłkowa secesja czasów Franza-Josepha I spotyka się z pełną kiczu cepelią alpejską. Odczuwa się fantasmagorię – rodem z komiksu „Zagubione dziewczęta” Melindy Gebbie i Alana Moorea, klasykę „Dobrego wojaka Szwejka” obok anarchizującego ducha „CK Dezerterów”, choć można też wyczuć niepokojącą atmosferę „Pustyni Tatarów” – ze smakiem ignorującą kod za kodem środkowo- lub wschodnioeuropejskich rzeczywistości.
Kompozycje kadrów Roberta D. Yeomana w charakterystyczny dla Andersona sposób uzupełniały animowane sekwencje. Dodatkową podpowiedzią czasową są zmiany formatu ekranowego (od anamorfotycznego zapisu 2.35 : 1 na taśmie 35 mm w systemie CinemaScope przez panoramiczny obraz kinowy 1,85:1 dla scen bliższych współczesności, po standard Akademii 1.37:1, typowy dla filmów przed wojną i analogowej telewizji). Muzycznym uzupełnieniem tej egzotyki środkowoeuropejskiej całości stała się ścieżka muzyczna Alexandra Desplata, eksponująca obok klasyki Antonio Vivaldiego, czy Johanna Straußa również instrumenty regionalne Europy Wschodniej, od bałałajki po węgierskie cymbały, wypełniające miejsce typowej orkiestry symfonicznej. Literacką inspiracją dla Andersona były twórczość wiedeńskiego prozaika Stefana Zweiga o pacyfistycznych poglądach, któremu film został poświęcony. Zgodnie z jego duchem została zaprezentowana transformacja mundurowa na granicy, złośliwie zamieniającą swojski feldgrau habsburski na czerń narodowosocjalistyczną – jako że Zweig znany był ze swej awersji do NSDAP. Reżyser nie zdecydował się pogłębienie rysu psychologicznego postaci, a impresje w duchu freudyzmu stały się pretekstem do następnych kawalkad śmiechu. Andersonowi kolejny raz udało się stworzyć galerię zajmujących bohaterów przy ich wielowymiarowej zależności narracyjnej.
Niefrasobliwości geograficzne czy kulturowe nie ranią, jak w wypadku typowych amerykańskich produkcji. Reżyser „Grand Budapest Hotel” zadziwia swoją „wrażliwością wschodnioeuropejską”. Anderson współprzygotowując scenariusz filmu chłonął nie tylko X Muzę, literaturę ale i sztuki piękne z epoki, umieszczonej o 20-30 lat później w stosunku do czwartej dekady XX wieku. Zaburzenie czasowe na przykładzie kontroli paszportowych w pociągach do i z Lutz nadają nostalgicznego posmaku tej kryminalnej komedii – nie zbrukanej wizjami transportów kolejowych zdążających przez równiny i pasma górskie Europy Południowej do Auschwitz-Birkenau. Na ekranie oglądamy czasy niewinności naszych pradziadków, utrzymane w duchu wyczynów Arsenea Lupina. Anderson wymyślił rzadko spotykaną nadreprezentację wątków pobocznych, z których każdy z osobna rozwija fragment narracji głównej w przywoływanej przez Moustafę opowieści. Drugoplanowe postaci (w większości zagrane przez doborowy zespół aktorskich gwiazd – F. Murray Abraham, Mathieu Amalric, Adrien Brody, Willem Dafoe, Jeff Goldblum, Harvey Keitel, Jude Law, Bill Murray, Edward Norton, Tom Wilkinson, czy wspomniana Tildę Swinton) to pierwszorzędne historie, nadające się całą rodzinę seriali telewizyjnych rodem z „Grand Budapest Hotel”. Inwencja Andersona wymyśliła coś przeuroczego, czego nie chce się opuszczać – realizacja na wybitnym poziomie stała jednym z hitów drugiej dekady XXI wieku.
Tak trzymać Mr. Anderson!
Hubert Kuberski
dodano: 2014-04-10